VI Bieg Sołecki Grabówka — Lubomia
Bieganie niewielkich biegów lokalnych to czysta przyjemność, bardzo często ich poziom organizacyjny nie odbiega od tych renomowanych, a atmosfera jest wyjątkowa, biegacz bardziej czuje się tu gościem, niż jednym z pięciu tysięcy startujących klientów.
Do startu w tym biegu namówił mnie Wiesław, długo namawiać nie musiał. Raz — bo te okolice już nam niegdyś przedstawił (a przewodnikiem po lokalnych ciekawostkach jest przednim czy to biegowym, czy rowerowym), dwa — ostatni raz startowałem w styczniu, w Wodzisławiu i głód startu miałem spory. Szczególnie szybkiego biegania. Od stycznia trudno było coś znaleźć fajnego do pobiegania, pandemia wycięła wszystkie biegi równo.
W Grabówce mieliśmy biegać pięć kilometrów rozłożonych na dwóch pętlach. Bardzo mi się takie bieganie podoba, pierwsze kółko to poznanie trasy, drugie — to już „ino kurz i wiater” jeśli oczywiście jeszcze pozostaje trochę mocy w nogach i tchu w astmatycznych płucach niżej podpisanego.
Przed startem
Pod WDK w Grabówce podjechaliśmy około 10:30, a więc na półtorej godziny przed startem. Zwrotny numer startowy odebraliśmy z marszu, wystarczyło podpisać listę i już numer był nasz (przejściowo).

Mogliśmy napawać się cudownymi widokami otaczających nowoczesnych zabudowań i przyrody. A było na co patrzeć…

Wokół hipnotyzowała cisza, spokój, słoneczko świeciło — sielski krajobraz oraz uśmiechnięci ludzie.

Biegacze przybywali tłumnie, pojawiało się coraz więcej znajomych twarzy, w tym oczywiście Radlinioki w biegu. To dzięki Małgosi i Sławkowi mam kilka zdjęć z tej imprezy, dziękuję!

Sielankę przerwał huk strzału, to spiker przetestował pistolet startowy, bynajmniej nie był to początek odstrzału biegaczy bez maseczek…
Ruszyliśmy na powolny rekonesans trasy, trasa wiodła po części asfaltowymi drogami, a w jednej trzeciej były to drogi polne. Słonko operowało coraz mocniej, 2,7km przebieżki w ramach rozgrzewki upłynęło na podziwianiu narastającej temperatury powietrza.

Na kwadrans przed startem wysłuchaliśmy „przedstartowych ogłoszeń duszpasterskich” w wykonaniu dwóch przemiłych, ale i konkretnych pań sołtysek. Poczułem swoistą więź z tymi paniami, gdy jedna z nich ogłosiła, że jest to „bieg sołtysów” – moją specjalizację na studiach nazywano właśnie „sołtysią”, tak więc, że no… W związku z pandemią niestety odwołano dwie z trzech lokalnych imprez biegowych, wobec tego faktu na mecie… mieliśmy otrzymać trzy medale! Tak dobrze, to tylko w Grabówce!

Pierwsze okrążenie — dzikość w sercu
Po tradycyjnym odliczaniu „zostaliśmy odstrzeleni” przez panią sołtys i pognaliśmy w kierunku gościnnie syczącego topiącego się w upalnym słońcu asfaltu.
Uczestnicy byli wyraźnie głodni biegania i prędkości — wystartowali w takim tempie, że gdy wpadli z asfaltu na pylistą polną drogę — podniosła się kurzawa. Może jeszcze było czym oddychać, ale czuć było prędkość i moc przełożoną na siwą chmurę pyłu.

Ja sobie chciałem pocwałować skromnie i powoli, a tu musiałem hamować zbieganie z górki — dwa pierwsze kilometry to tempo 4:21 min/km oraz 4:29 min/km — niepotrzebnie tak szybko, ale bardzo w bieganiu pomagał wiatr, który rozpędzał rozgrzane powietrze. Bieg chciałem rozegrać inaczej, próbując przyspieszyć do takiego tempa dopiero na drugim okrążeniu. Po prostych dwóch kilometrach następował półkilometrowy podbieg i powtórka z rozrywki.
Drugie okrążenie — dlaczego nie ma wiatru?
Trzeci kilometr to nadal fajne tempo 4:33 a czwarty – 4:21 min/km! I tu niestety wiatr przestał wiać, a ja odniosłem wrażenie, że nogi mielą jakąś otaczającą je ciecz, tlen skończył się, a upał podkręcił potencjometr grawitacji w okolice cyfry 2G. Jednak biegłem, choć tętno dobiło do 180ud/min, a więc przesunęło się na koniec czerwonego zakresu obrotów „silnika”.
Piąty kilometr spędziłem na smutnym kontemplowaniu podbiegu i zastanawianiu się ilu biegaczy mnie za chwilę wyprzedzi. Na prostej przed metą wyprzedził mnie raptem JEDEN biegacz, ja już niestety nikogo nie dopadłem.
Meta i po mecie
Ciężko oddychałem za linią mety, na mojej piersi zawisły trzy medale, poszedłem odebrać butelkę wody z bąbelkami, na konsumpcję apetycznie przysmażonej kiełbaski nie miałem niestety siły.
Ulokowałem się z aparatem w okolicach mety, aby zrobić zdjęcie Wiesławowi. Ale im bardziej na niego czekałem, tym bardziej go tam nie było! Znalazł się po kilku minutach — wyszedł zza moich pleców. Otóż przybiegł za mną może z 30 sekund i minęliśmy się idąc po wodę, tak więc nici z robienia mu fotek na finiszu.

Chwila rozciągania i powrót do domu (całe 10 km w linii prostej).
Bieg ukończyłem na miejscu 34/76 z czasem 23:00! Może gdybym przycisnął na ostatnim kilometrze (tylko kogo i czym?) to bym z 10 sekund urwał i przeskoczył ze 2 pozycje. Gdybalnictwo pobiegowe ma to do siebie, że zupełnie do niczego nie prowadzi, poza tym, że warto mocniej potrenować, żeby później nie gdybać.

Pełne wyniki możecie znaleźć na stronie organizatora.
Dziękuję organizatorom za tak wspaniale i profesjonalnie zorganizowaną rozrywkę. Bieganie po Lubomi to po prostu przyjemność, warto też przyjechać tam na rowerach i objechać okoliczne atrakcje podziwiając krajobrazy. Gdy pakowaliśmy się z Wiesławem do auta, obok zakotwiczyli rowerzyści zdejmujący swoje żelazne (no dobra, aluminiowe) rumaki z naczepki.
